Korposzczury, biurwy i pogoń za "poziomem życia"
Wierzcie lub nie, ale ten wpis leżał ponad pół roku na desce. Zazwyczaj nie opowiadam tu narzekań z mojego zycia, tym razem będzie jednak inaczej. A zaczęło się to tak:
Siedzę w autobusie, odrywam głowę od książki i patrzę na ludzi siedząch naprzeciw mnie. Kobieta i mężczyzna w podobnym wieku. Są zupełnie sobie obcy, on siedzi wyprostowany z zamkniętymi oczami, ona przylepiona do szyby co jakiś czas nerwowo otwiera oczy. Zasypiają wracając do domu, a jest dopiero kwadrans po siedemnastej. Korpośmiecie. Połknięci, przeżuci i wypluci przez system jak ja. Ciekawe, czy oni też tak jak ja mówili sobie, że to tylko na chwilę, tylko na teraz. Jak się tu znalazłem?
Uniwersytet Warszawski wydymał mnie bez czułości. Gdy rekrutacja na innych uczelniach była już zamknięta UW poinformowało mnie, że wybrany przeze mnie kierunek się nie otworzy. Ot tak. Znów nie wyszło, nie pykło, jest źle. Muszę znaleźć sobie pracę. Szukam, tysiące ofert. Setki wysłanych CV, średnio co dziesiąte kończy się rozmową o pracę. Dobry strój - elegancko, ale nie sztywno. Ulubione perfumy, uporządkowane dokumenty i wyruszam podbijać świat.
Pierwsza opcja. Praca w zawodzie. Trzy Erasmusy, najlepszy na roku z wiedzą i ambicjami. Wiedziałem, że nie będzie lekko i rzeczywiście nie przeliczyłem się. Zawód wyuczony: Pracownik Socjalny. Praktyki w organie państwowym: zaliczone, trzeci sektor też, nawet staż zagraniczny i co? Nie ma pracy? Jest! Tylko, że "dla swoich". W czasie rozmowy telefonicznej dowiedziałem się, że szkoda mojego czasu i nie powinienem przynosić dokumentów bo na to stanowisko jest już wyznaczona osoba. Ogłoszenie jest ze względu na wymóg prawny. Fundacje? Podobnie, ale tu najczęściej robotę dostają wolontariusze. Same fundacje nie różnią się diametralnie od korporacji, są cele, trzeba zdobyć fundusze, są głupie anglojęzycznie brzmiące stanowiska. W jednej z takich organizacji byłem na rozmowie w sprawie pracy która była bardzo wyraźna... Zacznijmy od tego, że była to typowa fundacja. Późnym wieczorem zadzwonił Pan i zaprosił mnie na rozmowę. Byłem punktualnie, wchodzę do biura usytuowanego w bloku mieszkalnym i siadam w jakimś pomieszczeniu z losowo dobranymi meblami. No tak, trzeci sektor kokosów nie zarabia. Standardowe pytanie, czy czegoś się nie napiję. Proszę o herbatę. Markotny Pan przynosi mi mokry kubek (chwilę wcześnie myty) wraz z najtańszą lurą w torebce. Po chwili zalewa to warszawską kranową wodą wprost z czajnika. Obok stawia posklejany cukier i łyżeczkę. Nie słodzę. Tak dla pewności. Rozpoczynamy etap luźnej pogawędki. Czemu właśnie u nas, co robiłem, kim jestem. Markotny Pan pyta o zarobki. Mówię wprost 2000 na rękę, co wydaje mi się dobrym startem do negocjacji. Dzieje się rzecz niebywała. Markotny Pan się ożywia, zaczyna seplenić i zapluwając się biegnie po kalkulator wielkości zeszytu a5. Stuka w wielkie klawisze co chwilę poprawia swoje wyliczenia i w mojej obecności, ku własnej uciesze przedstawia mi wszystkie składki które będzie musiał odprowadzić... Na odchodne prosi mnie abym dosłał mu swoją pracę licencjacką. Po dwóch dniach dzwoni Pani z tej samej fundacji informując mnie, że bardzo podobała się jej moja praca licencjacka i chciałaby osobiście ze mną porozmawiać. Jadę tam jeszcze raz. Na Panią czekam 30 minut pod drzwiami bloku. Okazało się, że jest bardziej energiczna niż jej kolega i na wstępie entuzjastycznie oznajmia mi, że spóźnienie wynika z kolejki w sklepie. Powtarza się schemat, tym razem profilaktycznie zamawiam wodę. Pani jest tak miła i sympatyczna, że aż lukier cieknie jej po brodzie. Zamiast pytań o zarobki zaczyna od komplementów: Że inteligenty, zdolny, ciekawy punkt widzenia i oferuje mi... "Układ łączony" Cztery godziny dziennie pracy, cztery wolontariatu. W ramach "wdrożenia" 10 zł na godzinę na rękę. Wychodzi całe 640zł... Dziękuję, wychodzę.
Teraz drugi typ firm i usług w którym miałem nieprzyjemność być. Jest pewien rodzaj firm, które działają jak grupa religijna, by nie powiedzieć sekta... Są łajnem w które prawie wdepnąłem i chcę ostrzec wszystkich czytających tego bloga. Podpisuję się imieniem i nazwiskiem, dlatego nie mogę wymienić nazw firm. Postaram się jednak opisać je na tyle precyzyjnie, by zainteresowani wiedzieli o kogo chodzi.
Co mnie tej sprawie bulwersuje najbardziej? Dwie rzeczy:
Trzecie, czyli wielkie korporacje, o których wszyscy słyszeli. Tu nie ma ściemy. Firmy w której pracujesz, nie zamkną po tygodniu... Pracuję tu od roku. Rozmowa kwalifikacyjna była prosta. Dzwoni do mnie reasercher, spotykam się z pracownikiem działu Human Ressurches, najpierw rozmowa z young soft human i coś tam. Sama rozmowa to pikuś. Na spotkanie w przeszklonym pomieszczeniu zaprasza mnie na oko przed trzydziestką uśmiechnięta pracownica. Przyznaję się, że przed rozmową miałem dokładnie prześwietlaną sylwetkę. Sprawdziłem facebooka, konto google i linkedin. W powietrzu wyczułem wafle ryżowe. Pani resercherka spostrzegła moją minę i spytała się czy wszystko ok. Odparłem, że tak i czuję zapach wafli ryżowych. Jak to ja, rozmowa przeszła w kierunku żarcia. Po tygodniu oddzwoniła, że zaprasza mnie na szkolenie. Praca w obsłudze klienta jest rozwijająca. W moim przypadku rozwinęła moją mizantropię. Biura obsługowe to koktajl złożony z dwóch składników: Niedorozwiniętych umysłowo i społecznie klientów i niemożliwych do spełnienia wymagań systemowych. Jest się statystyką i tak trzeba o sobie myśleć. Klient też jest statystyką, liczbą. Praca polega na tym by rozmawiać z nim jak najkrócej, a on nie dzwonił ponownie. Owszem, można wyjaśnić mu sytuację, złożyć kondolencje z utraty osoby bliskiej czy pomóc dobrać najlepszą dla niego opcję, ale to nie jest moja praca. Za to nie zarobię nawet złotówki. Plus tej pracy był taki, że gdy miałem jej dość to wychodziłem. Ot tak. Czy było mi wolno? Nie. Nigdy nie wyrobiłem normy bo chciałem być przede wszystkim człowiekiem. Czasami okazywało się, że sikałem minutę za długo i moja premia poszła się kochać. System nie widzi różnicy pomiędzy dwiema minutami i dwiema godzinami. Przekroczenie przerwy to przekroczenie. Chodziłem na inne rozmowy całkiem bez skrępowania. Ludzie którzy tam pracowali mieli w sobie coś z katorżników. Idealnie wpasowali się w ten nieludzki schemat. Pamiętam rozmowę z jednym z pracowników, bardzo mądrym i sympatycznym człowiekiem który skończył studia podyplomowe i pracował tam od dwóch lat. Powiedział, że kiedyś odpisywali na maile, ale ten dział przeniesiono do innego miasta i chciałby kiedyś znów je wysyłać. Niestety. Tak system niszczy najlepsze co człowiek ma w sobie. Od ludzi mających będących w wieku moich rodziców do ludzi po maturze. Wielu z tych ludzi to naprawdę wartościowe osoby. Władysław Bartoszewski powiedział: Że ktoś z takim życiorysem nie jest w stanie mnie obrazić, a wielu z tych ludzi miałoby takie prawo. Pracują tam przeróżne osoby. Od rozczarowanych życiem bluesmanów i restauratorów którzy walczą z przeciwnościami po ludzi którym się nie chce szukać nic lepszego. Pewnego dnia dostałem telefon z innego działu. Chcą mnie zaprosić na rozmowę w sprawie pracy. Oczywiście nie w czasie pracy. Nie bawię się w tłumaczenie kierownikowi czemu mnie nie będzie. Tego dnia nie ma mnie w pracy, mam dwie rozmowy. Pierwsza i druga. Jadą do nowego biurowca, rozmawiam, wypadam średnio. Mają oddzwonić w przeciągu dwóch tygodniu. Po sześciu godzinach mam telefon - jutro jest szkolenie, w to, albo we w to. Decyduj się. Jak na prawdziwego faceta przystało dzwonię do mamy...
Sebastian - pracuje w: Duża korporacja na stanowisku: korposzczur.
O tym co działo się później napiszę jeszcze krótką notkę. Co mi z tego zostało? Po pierwsze nie ma ludzi niezastąpionych. Po drugie liczą się statystyki. Po trzecie, pracuję w dużym biurowcu na mordorze co znaczy, że "jestem kimś"*
I tak dochodzimy do początku tej opowieści. Wróciłem na studia, tym razem wybrałem uczelnię w której nie ma getta ławkowego. Do korpo śmieciówki wrócę niebawem gdy opróżnię skarpetę z drobniakami.
*To, jak i wiele innych stwierdzeń to sarkazm. Relax, take it easy jak mawiał poeta.
Siedzę w autobusie, odrywam głowę od książki i patrzę na ludzi siedząch naprzeciw mnie. Kobieta i mężczyzna w podobnym wieku. Są zupełnie sobie obcy, on siedzi wyprostowany z zamkniętymi oczami, ona przylepiona do szyby co jakiś czas nerwowo otwiera oczy. Zasypiają wracając do domu, a jest dopiero kwadrans po siedemnastej. Korpośmiecie. Połknięci, przeżuci i wypluci przez system jak ja. Ciekawe, czy oni też tak jak ja mówili sobie, że to tylko na chwilę, tylko na teraz. Jak się tu znalazłem?
Uniwersytet Warszawski wydymał mnie bez czułości. Gdy rekrutacja na innych uczelniach była już zamknięta UW poinformowało mnie, że wybrany przeze mnie kierunek się nie otworzy. Ot tak. Znów nie wyszło, nie pykło, jest źle. Muszę znaleźć sobie pracę. Szukam, tysiące ofert. Setki wysłanych CV, średnio co dziesiąte kończy się rozmową o pracę. Dobry strój - elegancko, ale nie sztywno. Ulubione perfumy, uporządkowane dokumenty i wyruszam podbijać świat.
Pierwsza opcja. Praca w zawodzie. Trzy Erasmusy, najlepszy na roku z wiedzą i ambicjami. Wiedziałem, że nie będzie lekko i rzeczywiście nie przeliczyłem się. Zawód wyuczony: Pracownik Socjalny. Praktyki w organie państwowym: zaliczone, trzeci sektor też, nawet staż zagraniczny i co? Nie ma pracy? Jest! Tylko, że "dla swoich". W czasie rozmowy telefonicznej dowiedziałem się, że szkoda mojego czasu i nie powinienem przynosić dokumentów bo na to stanowisko jest już wyznaczona osoba. Ogłoszenie jest ze względu na wymóg prawny. Fundacje? Podobnie, ale tu najczęściej robotę dostają wolontariusze. Same fundacje nie różnią się diametralnie od korporacji, są cele, trzeba zdobyć fundusze, są głupie anglojęzycznie brzmiące stanowiska. W jednej z takich organizacji byłem na rozmowie w sprawie pracy która była bardzo wyraźna... Zacznijmy od tego, że była to typowa fundacja. Późnym wieczorem zadzwonił Pan i zaprosił mnie na rozmowę. Byłem punktualnie, wchodzę do biura usytuowanego w bloku mieszkalnym i siadam w jakimś pomieszczeniu z losowo dobranymi meblami. No tak, trzeci sektor kokosów nie zarabia. Standardowe pytanie, czy czegoś się nie napiję. Proszę o herbatę. Markotny Pan przynosi mi mokry kubek (chwilę wcześnie myty) wraz z najtańszą lurą w torebce. Po chwili zalewa to warszawską kranową wodą wprost z czajnika. Obok stawia posklejany cukier i łyżeczkę. Nie słodzę. Tak dla pewności. Rozpoczynamy etap luźnej pogawędki. Czemu właśnie u nas, co robiłem, kim jestem. Markotny Pan pyta o zarobki. Mówię wprost 2000 na rękę, co wydaje mi się dobrym startem do negocjacji. Dzieje się rzecz niebywała. Markotny Pan się ożywia, zaczyna seplenić i zapluwając się biegnie po kalkulator wielkości zeszytu a5. Stuka w wielkie klawisze co chwilę poprawia swoje wyliczenia i w mojej obecności, ku własnej uciesze przedstawia mi wszystkie składki które będzie musiał odprowadzić... Na odchodne prosi mnie abym dosłał mu swoją pracę licencjacką. Po dwóch dniach dzwoni Pani z tej samej fundacji informując mnie, że bardzo podobała się jej moja praca licencjacka i chciałaby osobiście ze mną porozmawiać. Jadę tam jeszcze raz. Na Panią czekam 30 minut pod drzwiami bloku. Okazało się, że jest bardziej energiczna niż jej kolega i na wstępie entuzjastycznie oznajmia mi, że spóźnienie wynika z kolejki w sklepie. Powtarza się schemat, tym razem profilaktycznie zamawiam wodę. Pani jest tak miła i sympatyczna, że aż lukier cieknie jej po brodzie. Zamiast pytań o zarobki zaczyna od komplementów: Że inteligenty, zdolny, ciekawy punkt widzenia i oferuje mi... "Układ łączony" Cztery godziny dziennie pracy, cztery wolontariatu. W ramach "wdrożenia" 10 zł na godzinę na rękę. Wychodzi całe 640zł... Dziękuję, wychodzę.
Teraz drugi typ firm i usług w którym miałem nieprzyjemność być. Jest pewien rodzaj firm, które działają jak grupa religijna, by nie powiedzieć sekta... Są łajnem w które prawie wdepnąłem i chcę ostrzec wszystkich czytających tego bloga. Podpisuję się imieniem i nazwiskiem, dlatego nie mogę wymienić nazw firm. Postaram się jednak opisać je na tyle precyzyjnie, by zainteresowani wiedzieli o kogo chodzi.
https://www.facebook.com/zdelegalizowaccoaching/?fref=ts
- Ogłaszają się na portalach takich jak olx czy gumtree. Zazwyczaj w ogłoszeniu nie podają nazwy firmy. Samo ogłoszenie składa się z tanich haseł jak: "Praca w marketingu!". "Masz dosyć szukania pracy po studiach?". Oferują miłą atmosferę, dodają coś o wspólnej kawie, szkolenia (to ważne), możliwość awansu, wyzwania .itp. Często zaznaczają, że dla nich liczy się osobowość, a nie wykształcenie.
- Nazwa firmy zawsze jest po angielsku. Zawsze jest to prestiżowa agencja.
- Outsurcing, lidering, nastawienie na realizacją zadań i inne nic nieznaczące frazesy są rdzennym i powszechnym językiem tych ludzi.
- Biuro firmy wygląda nowocześnie i tandetnie zarazem.
- Firmą kieruje manager, chciałoby się rzec "Pan manager",ale nie wolno. Panuje nowoczesny model zarządzania przedsiębiorstwem, czyli mówimy sobie per Ty, nie wyjmując bolca z tyłka. Manager, czyli kto? No, po polsku to będzie zarządca... Tylko brzmi tak mało profesjonalnie. Co zrobić, by być takim menagerem? To trzeba mieć wyniki. Wyniki zdobywa się realizując strategię marketingu bezpośredniego, czyli chodzić po ludziach, pukać ode drzwi do drzwi i przekonywać na podpisanie umowy. Działają w imieniu większych firm, bardzo popularnych dotyczących branży energetycznej czy internetu. Mając wyniki jedziemy na szkolenie, gdzie krzyczymy "jestem zwycięzcą" i branzlujemy swoje ego. Potem awansujemy na najwyższy stopień wtajemniczenia niczym mnich Shaolin i możemy założyć własną "agencję" i być "managerem"...
Co mnie tej sprawie bulwersuje najbardziej? Dwie rzeczy:
- Nikt nie przedstawia jasno, że praca będzie polegała na wciskaniu ludziom kitu...
- Z usług tych naciągaczy korzystają również zagraniczne fundacje pomagające zwierzętom. I nie mówię o jakiś nieznanych podmiotach. Gryzę się w język, ale nie mogę powiedzieć. Wielkie fundacje ratujące foki płacą takim firmom za "wyniki", czyli podpisują kontrakt na określoną sumę za zdobycie xx podpisów z przekazaniem 1% podatku. Niegodziwość.
Trzecie, czyli wielkie korporacje, o których wszyscy słyszeli. Tu nie ma ściemy. Firmy w której pracujesz, nie zamkną po tygodniu... Pracuję tu od roku. Rozmowa kwalifikacyjna była prosta. Dzwoni do mnie reasercher, spotykam się z pracownikiem działu Human Ressurches, najpierw rozmowa z young soft human i coś tam. Sama rozmowa to pikuś. Na spotkanie w przeszklonym pomieszczeniu zaprasza mnie na oko przed trzydziestką uśmiechnięta pracownica. Przyznaję się, że przed rozmową miałem dokładnie prześwietlaną sylwetkę. Sprawdziłem facebooka, konto google i linkedin. W powietrzu wyczułem wafle ryżowe. Pani resercherka spostrzegła moją minę i spytała się czy wszystko ok. Odparłem, że tak i czuję zapach wafli ryżowych. Jak to ja, rozmowa przeszła w kierunku żarcia. Po tygodniu oddzwoniła, że zaprasza mnie na szkolenie. Praca w obsłudze klienta jest rozwijająca. W moim przypadku rozwinęła moją mizantropię. Biura obsługowe to koktajl złożony z dwóch składników: Niedorozwiniętych umysłowo i społecznie klientów i niemożliwych do spełnienia wymagań systemowych. Jest się statystyką i tak trzeba o sobie myśleć. Klient też jest statystyką, liczbą. Praca polega na tym by rozmawiać z nim jak najkrócej, a on nie dzwonił ponownie. Owszem, można wyjaśnić mu sytuację, złożyć kondolencje z utraty osoby bliskiej czy pomóc dobrać najlepszą dla niego opcję, ale to nie jest moja praca. Za to nie zarobię nawet złotówki. Plus tej pracy był taki, że gdy miałem jej dość to wychodziłem. Ot tak. Czy było mi wolno? Nie. Nigdy nie wyrobiłem normy bo chciałem być przede wszystkim człowiekiem. Czasami okazywało się, że sikałem minutę za długo i moja premia poszła się kochać. System nie widzi różnicy pomiędzy dwiema minutami i dwiema godzinami. Przekroczenie przerwy to przekroczenie. Chodziłem na inne rozmowy całkiem bez skrępowania. Ludzie którzy tam pracowali mieli w sobie coś z katorżników. Idealnie wpasowali się w ten nieludzki schemat. Pamiętam rozmowę z jednym z pracowników, bardzo mądrym i sympatycznym człowiekiem który skończył studia podyplomowe i pracował tam od dwóch lat. Powiedział, że kiedyś odpisywali na maile, ale ten dział przeniesiono do innego miasta i chciałby kiedyś znów je wysyłać. Niestety. Tak system niszczy najlepsze co człowiek ma w sobie. Od ludzi mających będących w wieku moich rodziców do ludzi po maturze. Wielu z tych ludzi to naprawdę wartościowe osoby. Władysław Bartoszewski powiedział: Że ktoś z takim życiorysem nie jest w stanie mnie obrazić, a wielu z tych ludzi miałoby takie prawo. Pracują tam przeróżne osoby. Od rozczarowanych życiem bluesmanów i restauratorów którzy walczą z przeciwnościami po ludzi którym się nie chce szukać nic lepszego. Pewnego dnia dostałem telefon z innego działu. Chcą mnie zaprosić na rozmowę w sprawie pracy. Oczywiście nie w czasie pracy. Nie bawię się w tłumaczenie kierownikowi czemu mnie nie będzie. Tego dnia nie ma mnie w pracy, mam dwie rozmowy. Pierwsza i druga. Jadą do nowego biurowca, rozmawiam, wypadam średnio. Mają oddzwonić w przeciągu dwóch tygodniu. Po sześciu godzinach mam telefon - jutro jest szkolenie, w to, albo we w to. Decyduj się. Jak na prawdziwego faceta przystało dzwonię do mamy...
Sebastian - pracuje w: Duża korporacja na stanowisku: korposzczur.
O tym co działo się później napiszę jeszcze krótką notkę. Co mi z tego zostało? Po pierwsze nie ma ludzi niezastąpionych. Po drugie liczą się statystyki. Po trzecie, pracuję w dużym biurowcu na mordorze co znaczy, że "jestem kimś"*
I tak dochodzimy do początku tej opowieści. Wróciłem na studia, tym razem wybrałem uczelnię w której nie ma getta ławkowego. Do korpo śmieciówki wrócę niebawem gdy opróżnię skarpetę z drobniakami.
*To, jak i wiele innych stwierdzeń to sarkazm. Relax, take it easy jak mawiał poeta.
Komentarze
Prześlij komentarz