Impreza jak w tureckim akademiku
Podróż do Aksaray była trudna. O
szóstej rano autobus z Łomży do Warszawy, o czternastej wylot do
Istambułu a potem? A potem wielka niewiadoma. Po opuszczeniu
lotniska turecka rzeczywistość uderzyła w nas jak rozpędzony
pociąg. Metrem udaliśmy się na dworzec autobusowy. Nikt nie mówi
po angielsku, wyjątkiem są tylko ci którzy chcą wcisnąć jakiś
badziew za horrendalną cenę. Na dworcu zaczepiło nas dwoje
polskich studentów studiujących Leśnictwo w Białymstoku. Ich
sytuacja była podobna, nie wiedzą jak się dostać do celu, nie
wiedzą gdzie i za ile będą mieszkać, nie wiedzą nic a polska
uczelnia podobnie jak zagraniczny partner umywa ręce. Po bieganinie
udało nam się zakupić bilety i dotrzeć do stanowisk odjazdowych.
Liczyliśmy na pomoc, ale nikt nie mówi po angielsku. Studentom,
kierowcom i sprzedawcom mowa Szekspira wydaje się być obca. Jadąc
autobusem żadne z nas nie było pewnym dokąd ten nas zabierze. Za
to sam pojazd różnił się od tych spotykanych w Polsce. Był
czysty i niezwykle nowoczesny. Każdy fotel wyposażony był w ekran
i słuchawki za pomocą których można było oglądać telewizję i
słuchać muzyki. Kierowca i jego zastępca serwowali kawę, ciastka,
soki a nawet chusteczki do rąk. Podczas podróży czekałem na sen,
ale ten nie chciał przyjść. Żadna pozycja nie wydawała się
wygodna, co chwilę wchodzili jacyś ludzie, a ja gorączkowo
ściskałem rękę na portfelu. Nie myślałem o niczym, zapomniałem
czym jest głód i pragnienie. Nie potrafiłem wysunąć żadnych
związków o moim położeniu. Po jakiś siedmiu-ośmiu godzinach
letargu sam sobie zdziwiony doszedłem do wniosku, że nie ma
wygodniejszej pozycji do snu niż siedząca. Ktoś szturchnął mnie
za ramię, był to młody kierowca.
Była piąta rano a my byliśmy na
miejscu. Dworzec okazał się tym samym co znamy w Polsce: Nie
pierwszej młodości przestronnym budynkiem z boksami przeznaczonymi
na sklepy, kawiarnie i kasy biletowe. Z dworca miał odebrać nas
koordynator współpracy zagranicznej Koray Celik. Umówiliśmy się,
że zadzwonimy do niego w po przyjeździe do Aksaray. Postanowiliśmy
nie budzić go o tak wczesnej porze toteż zaczekaliśmy dwie godziny
na tureckim dworcu autobusowym. Po raz pierwszy w życiu czułem, że
każda osoba będąca na tym miejscu przygląda mi się z
zaciekawieniem. Nie umiałem odczytać ich intencji, ale czułem się
jak wraz z potem ich spojrzenia oblepiają moją skórę. Koray, bo
tak na imię naszemu człowiekowi postanowił wyłączyć telefon i
dwie godziny prosiliśmy ludzi by użyczyli nam swojego telefonu bo
chcemy się z nim skontaktować. W końcu się udało. Waćpan
przyjechał odebrać to co miał odebrać na dworcu. Była to trójka
studentów zmęczonych ponad trzydziestu-godzinną podróżą ze
wschodniej Europy do serca Turcji. Aksaray ciężko nazwać sercem,
bardziej odpowiednią nazwą wydaje się wyrostek robaczkowy. Stu
osiemdziesięciu tysięczne miasto gdzie kolor skóry robi z
człowieka wydarzenie roku. Gdy mówimy o kolorowych mamy zazwyczaj
na myśli czarnoskórych, tu ja jestem kolorowy. Drugą różnicą po
permanentnym braku zdolności mówienia po angielsku jest dystans.
Budynki są zdecydowanie bardziej oddalone od siebie niż w Europie.
Tak jest na przedmieściach, w centrum jest wprost przeciwnie,
wszystko jest w jednym miejscy, obok śmierdzącego rybnego straganu
ktoś sprzedaje rogale. Te różnice oglądaliśmy za szyby samochodu
Celika. A gablotę miał nie lichą, to jeden z tych nowoczesnych
miejskich samochodów na który potrzeba dwudziestu lat kredytu. W
swojej dobroci zabrał nas na śniadanie do kawiarni. Była to ładna
knajpka, położona w centrum przy ratuszowym placu. Panował tam
nowoczesny wystrój, przez duże przeszklone witryny ludzie mętnym
wzrokiem obserwowali budzący się do życia ruch uliczny.
Postanowiłem zaszaleć, zamówiłem więc sok i coś w rodzaju
miniaturowej pizzy z białym serem i oliwkami. Wtedy to po raz w
życiu uświadomiłem sobie, że to pierwszy raz gdy piję sok a ten
kraj ma jednak jakieś plusy. To co serwuje się nam w Polsce to
dziwny roztwór chemikaliów. W Turcji pije się prawdziwy sok, o
gęstej konsystencji, z kawałkami miąższu. Sielanka nie trwała
długo, należało udać się na spoczynek do akademika.
W szczerym polu, za miastem i
dzielnicą przemysłową skręca się w polną drogę a następnie
znów w bardziej zadupiastą. Stoi tam gierkowski budynek. Wejścia
strzeże ochroniarz, a każdy wchodzący student oddaje za każdym
razem odciski palców i jest fotografowany. Jak w więzieniu; Słabe
żarcie, kraty, brak dziewczyn, odwiedzin i jeszcze Cię
obfotografowują. Ściany zostały pomalowane nieśmiertelną farbą
olejną a zamiast podłóg są płyty nagrobkowe. Zostaliśmy
wprowadzeni do gabinetu menagera. Prowadził do niego wąski, kręty
klaustrofobiczny korytarz. Za okazałym biurkiem wykonanym z płyty
wiórowej siedział turek. Była to ważna persona, nie byle kto. W
pomieszczeniu panowała pedantyczna czystość, dokumenty
pieczołowicie przekładane z jednej sterty na drugą leżały wzdłuż
blatu. Weszliśmy do gabinetu i usiedliśmy naprzeciw biurka. Zza
nim, na obrotowym krześle z przewagą języka mógł kontrolować
sytuację. Staraliśmy się wypaść jak najlepiej. Nie rozmawiał z
nami, nie znał angielskiego. Ściszonym głosem w bardzo łagodny
sposób tłumaczył coś Korayowi. Było w tym coś niepokojącego co
nie pozwoliło zaufać mi temu człowiekowi. Jego wielki krzaczasty,
równo przycięty wąs sprawiał, że ten człowiek miał w sobie coś
z Saddama Husajna. Bardzo zadbany, o nienagannym ubiorze kat-sadysta.
Jedyne co zostało nam przetłumaczone z tej konwersacji to to ,że:
Jesteśmy Europejczykami więc powinniśmy
mieszkać w centrum.
Centrum miasta prezentowało się o
wiele bardziej okazale niż jego obrzeża. Jadąc krętymi uliczkami
dzielnicy biedy wjechaliśmy w osiedle apartamentowców.
Przewracający się płot z pordzewiałej siatki oddzielał niczym
cienka czerwona linia rozpadające się ziemianki od okazałych
kwater. Tak właśnie wygląda prawdziwa Turcja, żaden inny
krajobraz nie opisuje jej lepiej. Małe, zwinne autko naszego
przewodnika zaparkowało tuż obok. … Obok małego czerwonego
fiata. Tak, zabytek polskiej motoryzacji podziałał jak balsam na
moje obolałe serce.
Zostaliśmy zaprowadzeni do wielkiego,
szklanego budynku. Przywitały nas przestronne wnętrza, białe
płytki i zapach remontu. Doskonale znam te okoliczności, w Polsce
często zdarzało mi się montować meble w takich budynkach. Były
przeznaczone dla bardzo bogatych ludzi którzy potrzebowali
trzydziestu lat kredytu by spłacić swoje em-dwa. Teraz właśnie
zostałem wprowadzony do takiego apartamentowca. Pomimo tego, że
byłem w Turcji od niecałych dwudziestu godzin zdążyłem
przywyknąć do tego, że ludzie traktują mnie jak gąbkę z której
da się wycisnąć jak najwięcej euro. Ochroniarz spytał Koraya,
czy z takim wzrostem gram w koszykówkę. Moja odpowiedź złamała
mu serce. Przywykłem do tego, że 191cm wzrostu to wcale nie tak
dużo. W Turcji jestem gigantem. Wokoło szybu windy biegły schody
aż do czwartego piętra. Hol był niesamowicie przestronny.
Zaprowadzono nas na pierwsze piętro i pokazano nam nasz pokój.
Kwatera była wielkości dużej kawalerki. Przestronny korytarz
prowadził do dwóch pokoi. W każdym znajdowały się dwa łóżka i
dwie nocne szafki. Wszystko było nowe i nieskazitelnie czyste.
Łazienka była wspólna dla dwóch pokoi, co daje jedną łazienkę
na cztery osoby. Komfort nie do pomyślenia w polskim akademiku.
Postanowiliśmy być ostrożni, zapytaliśmy o cenę – około
dwustu złotych miesięcznie. Bierzemy. Przyniesiono nam pościel i
wreszcie mogliśmy odpocząć. Wprawnym okiem syna stolarza dojrzałem
przyłącza gazowe i zaszpachlowany odpływ. Mieszkania były
przygotowane rodzinom, nie studentom. Może doniosą nam kuchenkę i
resztę armatury myślałem. Czegoś brakowało. Nigdzie nie było
klucza. Ani od drzwi do mieszkania ani do pokoju. Gdy ciężka głowa
dotknęła poduszki a palce zacisnęły kieszeń z pantoflem nadszedł
upragniony sen. Jedyne co pamiętam to to,że nic nie czułem. Żadne
fakty z mojego życia nie były w stanie wpłynąć na moje emocje.
Za wszelką cenę postanowiłem być czujny. Po jakiejś godzinie
zbudził mnie odgłos otwieranych drzwi, otworzyłem a do mojego
pokoju wszedł zastępca menagera akademika wraz z obsługą.
Patrzyli na nas i głośno dyskutowali. Chcąc zachować resztki
człowieczeństwa podałem im dłoń i uważnie słuchałem ich
rozmowy udając, zainteresowanie i zrozumienie. Pokazano mi w jaki
sposób otwiera się łóżko i szafa. Wspomniano też o tym, że
potrzebuję kłódki do szafy. Kategorycznie odmówiono mi wydania
kluczy do drzwi. Co najzabawniejsze, żaden z nich nie mówił po
angielsku. Mój współlokator nie dał się wybudzić lub nie chciał
być obudzony. Po pewnym czasie sprzątacz powrócił. Zrobił to w
momencie gdy akurat sprawdzałem czy moje uzbrojenie czyli trzy
butelki płynnej waluty szczęśliwie dotarły do akademika. Na widok
alkoholu zaczął kręcić głową i coś energicznie tłumaczyć.
Schowałem go z powrotem do torby i zostaliśmy poproszeni na dół.
Czekał tam na nas starszy ochroniarz. Gestem dłoni zaprosił nas do
stołu. Wtedy właśnie przypomniałem sobie jaki jestem głodny.
Niestety nie pamiętam jego imienia, sprzątacz nazywał się Hyżysz.
Jedliśmy wspólnie prosto z garnka, nabierając gulasz na chleb. W
tym momencie zrozumiałem, że nie mam wyboru i mój wegetarianizm
muszę zawiesić na kołku. Nazywa się to semi-wegetarianizm, tak?
Wtedy musiałem od czasu do czasu zjeść coś co zawiera kurę.
Odbyliśmy coś na wzór rozmowy na tematy ogólne. Byłem wzruszony
tym przyjęciem. Nigdy nie zapomnę tych ludzi i tego posiłku. Tego
samego dnia udaliśmy się na spotkanie zapoznawcze z litewskimi
studentami, w prezencie jako podwaliny pod dobrą znajomość
podarowaliśmy im butelkę Pana Tadeusza. Po powrocie czekała na nas
dziwna niespodzianka. Jeden z ochroniarzy, którego nie znaliśmy
wcześniej był dla nas zbyt miły, za wszelką cenę chciał się z
nami napić. Jak się potem okazało, „dla naszego bezpieczeństwa”
postanowił skonfiskować moje zapasy alkoholu. Nie udało mu się.
Przez najbliższe dni akademik pełen
był ekip remontowych. To malowali płot, to układali stoły w
stołówce. Oprócz nas nie było tam żadnych studentów. Po pewnym
czasie i Ci zaczęli się wprowadzać. Z zainteresowaniem
obserwowaliśmy jak dotąd pusty budynek zaczyna tętnić życiem.
Postanowiliśmy uregulować kwestie płatności. Dowiedzieliśmy się
jednak, że system jeszcze nie działa, ale w odpowiednim momencie
zostaniemy zarejestrowani i nie będzie żadnych problemów. Po
tygodniu znów ujrzałem Hyżysza, wysłali go by oznajmił nam
zmianę pokoju. Tak więc okazało się, że niedziałający system
działa na tyle by ktoś przez internet zarezerwował sobie nasz
pokój. Akurat tego dnia byłem sam w akademiku bo mój kompan
wyszedł na spacer z dziewczyną. Oczywiście nie mam do niego żalu,
bo któż to mógł przewidzieć. Ciężko było mi wyłapać o co im
wszystkim chodzi. Hyżysz nie mówi po angielsku, ale starał się
jak mógł, pisał kartki itp. Wszystkiemu przyglądało się
tureckie stado studentów a scena miała miejsce na zewnątrz.
Wreszcie przypomniano sobie o jakimś studencie anglistyki który
wytłumaczył mi istotę problemu. Nowy pokój był gorszy, nie było
w nim korytarza. Chcąc iść do toalety musieliśmy przechodzić
przez pusty jak dotąd pokój. Z przeprowadzką pomógł mi nie kto
inny niż Hyżysz. Zbychu był nie mniej zdziwiony niż ja, ale
postanowiliśmy się podporządkować. Postanowiliśmy czym prędzej
zapłacić by uniknąć takich problemów w przyszłości. I tu
zaczęły się schody. Przyjęcie od nas pieniędzy wymagało by od
administracji ponoszenia pewnego rodzaju wysiłku, a jak wiadomo
turecki naród nie słynie z rzetelności i pracowitości. Nasza
współpraca z Korayem polegała na tym, że prosiliśmy go by
pojechał z nami i pomógł nam dopełnić formalności na co on
odpowiadał brakiem czasu i obiecywał załatwić problem
telefonicznie. Następnego dnia informował nas, że wszystko jest
załatwione i w przyszły, tu pojawiał się dzień tygodnia będziemy
mogli zapłacić. A to pakowaliśmy się do autobusy i jechaliśmy do
starego budynku położonego za miastem by pojechać do menagera
który wypisywał nam jakieś kartki ,a to ktoś miał do nas
przyjść. Sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Zostaliśmy
zostawieni sami sobie. Zresztą nie po raz pierwszy. W międzyczasie
do przechodniego pokoju wprowadził się Krzysio. Był to turek
studiujący wychowanie fizyczne. Język Hemingawaya był mu
oczywiście obcy. Był to typowy mięśniak, który z pogardą
patrzył na nasze szafki nocne przyozdobione książkami. Oczywiście
nie spełniłby stereotypu gdyby nie wyśmiał mojego kolczyka.
Postanowiliśmy zrobić mu małą niespodziankę. Gdy był w łazience
wspiąłem się po szafce i nakryłem się pościelą. Jego
zdziwienie na widok polaka śpiącego na szafce było tak wielkie, że
wyprowadził się następnego dnia. Muszę nadmienić o tym, że
uruchomiono kuchnię. Studenci dostawali posiłki za otrzymane
kupony. Nas jako niezarejestrowanych nie uznawano za studentów.
Ponadto zostaliśmy powiadomieni o tym, że nie zostaniemy w ogóle
zarejestrowani i jest to niemożliwe bo nie jesteśmy turkami...
Zaproponowano nam status gościa. Czyli będziemy płacić więcej
niż wszyscy a opłaty będziemy składać co dziesięć dni w starym
budynku. Ponadto w odróżnieniu od innych nie będziemy mieć
wydawanych posiłków oraz dostępu do internetu. Oczywiście mamy
możliwość kupna posiłków w cenie... No cóż. Ale jak nam
tłumaczono, jesteśmy z Europy więc nas stać. Celik był jak
zwykle niewzruszony takim obrotem spraw. W jego opinii powinniśmy
być zadowoleni bo nie żyjemy pod mostem.
Poznałem trzech turków mówiących
po angielsku, jednego który pomógł mi tłumaczyć powody zmiany
pokoju, Bilala oraz Omera. Bilal to świetny koleś, często
spędzałem z nim czas pijąc czaj i grając w szachy jak typowy
turek. Był mi bardzo przyjazny i pomocny, zapoznał mnie też z
wieloma studentami z akademika. Pewnego razu nawet wybrałem się z
nim do teatru.Omer to student inżynierii lądowej,
był nawet nazbyt przyjacielski. Potrafił godzinami opowiadać o
Ataturku i Imperium Otomańskim. Z tych rozmów dowiedziałem się,
że ekspansja islamska w Europie i atak Imperium Otomańskiego był
wymuszony złym położeniem francuskiej ludności. Islam nakazuje
pomagać więc jechali pomóc biednym francuzom uciskanym przez
króla, księży i papieża. Oczywiście nikogo przy tym nie
zabijając. O bitwie pod Wiedniem nie słyszał. Atatruk z kolei
wynalazł np: Dzień dziecka. Ci ludzie są tak bardzo zaślepieni
propagandą, że nie zdają sobie sprawy ze swojej naiwności i
śmieszności. Co najlepsze sprzeciwiał się nazywania muzułmanów
terrorystami bo nie każdy wyznawca Mahometa to terrorysta, ale za to
każdy Grek czy Anglik to morderca lub chociaż zły człowiek. Przy
jego opowieściach, trwających czasami do godzin porannych nie umywa
się nawet Monthy Python.
Wtedy też zrozumiałem co oznacza
„impreza” w tureckim akademiku. Można dostać się tam tylko
przez jedne wejście. Każdorazowo skanują tu odciski palców i
robią zdjęcia osoby która chce wyjść bądź wejść. O
odwiedzinach nie ma oczywiście mowy, tym bardziej o dziewczynach czy
alkoholu. Panowie za to całą noc przesuwają meble. No nie mam
pojęcia po co to robią, ale gdy tylko zajdzie słońce zaczyna się
słuchowisko. Być może to wina abstynencji seksualnej bądź braku
alkoholu? Nie wiem. Turcja to nie jest normalny kraj.
W tym czasie do pokoju obok
wprowadziła się wesoła gromadka. Nowy Krzysio i dwóch
turmenistańczyków, których żartobliwie nazywaliśmy Tadzikami.
Krzysio studiował historię. Był to mały, gruby turek z dziewiczym
wąsem. W Turcji panuje wszechobecna moda na koper o czym zapomniałem
nadmienić. Turkmenistańczyki znaleźli się tu na mocy porozumienia
międzynarodowego. W ich ojczyźnie brakowało uniwersytetów więc
studiują w Aksaray. Pomimo tego, że wraz z Zbychem mieliśmy
oddzielny pokój odczuwaliśmy ich obecność. Chłopaki umajali
sobie czas zapasami, czy nauką angielskiego. Obie te czynności
zaczynali po północy, wcześniej brakowało werwy. Porozumiewaliśmy
się z nimi w dość wyszukany sposób. Otóż po rosyjsku, przy czym
moja znajomość tego języka ogranicza się do kilku słów.
Wystarczyło by dobrze się bawić i szczerze mówiąc zaprzyjaźniłem
się z nimi. Czasem wychodziliśmy razem na kręgle czy zjeść coś
wspólnie na mieście. Chłopaki często przyjmowali gości, którzy
byli przychylni również nam. Żyło się nam naprawdę wesoło.
Wstawałem o dziesiątej brałem prysznic i jechałem na lunch na
uczelnię. Potem korzystałem z internetu. Wracałem około
szesnastej i zajmowałem się nauką, czasem wychodziłem gdzieś ze
znajomymi.
Sprawa opłacenia znów powróciła,
tym razem zaproponowano nam pełnoprawny status studenta. Wiązało
się to z uiszczeniem depozytu na poczet ewentualnych awarii. Byliśmy
na to przygotowani. Zawsze nosiliśmy w portfelu pieniądze na ten
cel, jednak znów odesłano nas do starego budynku. Nie wiem czy był
to trzeci czy czwarty raz gdy robiono w ten sposób. Z logicznego
punktu widzenia było to w pełni uzasadnione. Przerzucanie się
problemami i pracą stanowi tutaj tradycję podobnie jak śmiecenie
na ulicach.
Tym razem nie daliśmy za wygraną,
nie mogliśmy utopić depozytu. Po długich prośbach i
pertraktacjach Koray postanowił pojechać tam z nami. Na miejscu
okazało się, że o statusie studenta możemy zapomnieć. Po raz
pierwszy opłaciliśmy nasz pokój i odebraliśmy stosowne
zaświadczenia. Lepszy rydz niż nic myśleliśmy. Jak naiwne to było
myślenie okazało się po trzech dniach. Zostałem wezwany przez
siwego menagera do jego gabinetu. Na spotkanie przygotował ze sobą
studenta który miał za zadanie tłumaczyć rozmowę. Dowiedziałem
się, że dzisiaj musimy się wyprowadzić. Pech chciał, że mojego
kolegi nie było ze mną. Miał w tym czasie zajęcia. Gdy pokazałem
legitymację i dowód uiszczenia opłaty roześmiał się i
powiedział, że zorganizuje nam darmowy transport do starego
budynku. Mieszkając tam bez posiłków, internetu ani szansy
zapewnienia sobie pożywienia we własnym zakresie musielibyśmy
wydawać kolejne pieniądze na rzadko kursujący autobus. Sytuacja ta
nie była do pomyślenia. Zostaliśmy wyrzuceni. Zrobiłem co mogłem
zrobić najlepszego. Pojechałem na uczelnie i znalazłem Zbycha.
Postanowiliśmy nie dać za wygraną. Napisałem Korayowi wiadomość
na FB, jednak z powodu daty (pierwszy kwietnia) nie uwierzył. Jedząc
lunch zwierzyłem się jednemu koledze z tych problemów i to on
zawiadomił Koraya ponownie. Zadzwonił też do menagera. Okazało
się, że nie ma żadnych powodów ani przesłanek by nas wyrzucać.
Dopełniliśmy wszystkich zobowiązań i mieliśmy opłacony pobyt.
Menager był jednak nie wzruszony i przestał odbierać telefony.
Sprawa była paląca i nie bawiliśmy się w pół środki. Poszliśmy
do rektora z którym jedliśmy śniadanie tydzień wcześniej. Nie
był zadowolony z tej wizyty. Nie dziwię mu się , człowiek
władający takim uniwersytetem ma inne priorytety niż pomóc
obcokrajowcom wpadającym bez zapowiedzi. Jednak nie była to
bezcelowa wizyta, ponaglił swoich pracowników i po pięciu minutach
siedzieli w trzech i próbowali nam pomóc. Czyli jednak się da.
Koray trzymał naszą stronę, przyłapali menagera na kłamstwie.
Powiedział, że to my wybraliśmy sobie status co było kłamstwem
bo Koray był przy nas tego razu. Mówił też, że to my chcemy się
przeprowadzić co było również kłamstwem bo nigdy nie
rozmawialiśmy z tym człowiekiem ze względu na to, że w Turcji po
angielsku mówią nieliczni. Pracownicy biura sądzili, że ktoś
musiał wziąć łapówkę bo nasz pokój był łakomym kąskiem.
Poruszone zostało nawet kierownictwo z Ankary. Gdy o naszym losie
dowiedzieli się pozostali studenci wszyscy postanowili nam pomóc.
Niczym kula śnieżna dzwonili do nas znajomi i pytali o szczegóły.
Byłem otoczony opieką i wszyscy robili to bezinteresownie. Chciał
nam pomóc każdy, tylko nie ten który bierze za to pieniądze.
Następnego dnia zostaliśmy rano wezwani przez męża jednej z
naszych nauczycielek a po południu przez resztę. Powiedzieli
żebyśmy niczym się nie przejmowali i surowo potępili postępowanie
biura wymiany międzynarodowej. Następnego dnia udałem się do
Koraya, ten raptem zaatakował mnie nazywając księciem akademika i
powiedział, że skoro tam mieszkają studenci to my też możemy.
Tłumaczenia, że tamci mają zapewnione posiłki i internet na
niewiele się zdały. Koray to karierowicz, nie ponosi wysiłku dla
idei a dla zysku. Dzień wcześniej trzymał naszą stronę bo został
pognany przez rektora. Nie chcieliśmy zostać w dormitorium bo na
każdego znaleźli by paragraf. Celik mówił, że znalezienie
mieszkania jest niemożliwe. Jak to określił: tureccy studenci boją
mieszkać się z obcokrajowcami bo „możecie im nasrać na
podłodze”. Mimo to chodziliśmy po mieście i szukaliśmy pustych
lokali. Ostatnią noc spędziliśmy na wesoło, o czym świadczy
poniższa fotografia:
Dziękuję Bogu, że na Erasmus
wyjechałem z kimś takim jak Zbigniew bo pomimo wielu różnić w
tej kwestii postanowiliśmy nie odpuszczać i napsuć im tyle krwi
ile jesteśmy w stanie. Jako człowiek zapobiegawczy a jednocześnie
szalony mój kompan miał ze sobą namiot w którym mogliśmy spać.
Przez cały czas mieliśmy świadomość walki z wiatrakami, jednak
nie odpuszczaliśmy. Historia skończyła się dobrze. Pewien Kurd
usłyszał rozmowę Omera w autobusie na nasz temat i postanowił nam
pomóc, ale będzie to tematem kolejnego wpisu.
Każdy mój wpis to refleksja, a więc
czego nauczyła mnie ta sytuacja? Nie ufaj człowiekowi który ma
własne zdjęcie na tapecie komputera.
Komentarze
Prześlij komentarz