Impreza jak w tureckim akademiku

   Podróż do Aksaray była trudna. O szóstej rano autobus z Łomży do Warszawy, o czternastej wylot do Istambułu a potem? A potem wielka niewiadoma. Po opuszczeniu lotniska turecka rzeczywistość uderzyła w nas jak rozpędzony pociąg. Metrem udaliśmy się na dworzec autobusowy. Nikt nie mówi po angielsku, wyjątkiem są tylko ci którzy chcą wcisnąć jakiś badziew za horrendalną cenę. Na dworcu zaczepiło nas dwoje polskich studentów studiujących Leśnictwo w Białymstoku. Ich sytuacja była podobna, nie wiedzą jak się dostać do celu, nie wiedzą gdzie i za ile będą mieszkać, nie wiedzą nic a polska uczelnia podobnie jak zagraniczny partner umywa ręce. Po bieganinie udało nam się zakupić bilety i dotrzeć do stanowisk odjazdowych. Liczyliśmy na pomoc, ale nikt nie mówi po angielsku. Studentom, kierowcom i sprzedawcom mowa Szekspira wydaje się być obca. Jadąc autobusem żadne z nas nie było pewnym dokąd ten nas zabierze. Za to sam pojazd różnił się od tych spotykanych w Polsce. Był czysty i niezwykle nowoczesny. Każdy fotel wyposażony był w ekran i słuchawki za pomocą których można było oglądać telewizję i słuchać muzyki. Kierowca i jego zastępca serwowali kawę, ciastka, soki a nawet chusteczki do rąk. Podczas podróży czekałem na sen, ale ten nie chciał przyjść. Żadna pozycja nie wydawała się wygodna, co chwilę wchodzili jacyś ludzie, a ja gorączkowo ściskałem rękę na portfelu. Nie myślałem o niczym, zapomniałem czym jest głód i pragnienie. Nie potrafiłem wysunąć żadnych związków o moim położeniu. Po jakiś siedmiu-ośmiu godzinach letargu sam sobie zdziwiony doszedłem do wniosku, że nie ma wygodniejszej pozycji do snu niż siedząca. Ktoś szturchnął mnie za ramię, był to młody kierowca.  
    Była piąta rano a my byliśmy na miejscu. Dworzec okazał się tym samym co znamy w Polsce: Nie pierwszej młodości przestronnym budynkiem z boksami przeznaczonymi na sklepy, kawiarnie i kasy biletowe. Z dworca miał odebrać nas koordynator współpracy zagranicznej Koray Celik. Umówiliśmy się, że zadzwonimy do niego w po przyjeździe do Aksaray. Postanowiliśmy nie budzić go o tak wczesnej porze toteż zaczekaliśmy dwie godziny na tureckim dworcu autobusowym. Po raz pierwszy w życiu czułem, że każda osoba będąca na tym miejscu przygląda mi się z zaciekawieniem. Nie umiałem odczytać ich intencji, ale czułem się jak wraz z potem ich spojrzenia oblepiają moją skórę. Koray, bo tak na imię naszemu człowiekowi postanowił wyłączyć telefon i dwie godziny prosiliśmy ludzi by użyczyli nam swojego telefonu bo chcemy się z nim skontaktować. W końcu się udało. Waćpan przyjechał odebrać to co miał odebrać na dworcu. Była to trójka studentów zmęczonych ponad trzydziestu-godzinną podróżą ze wschodniej Europy do serca Turcji. Aksaray ciężko nazwać sercem, bardziej odpowiednią nazwą wydaje się wyrostek robaczkowy. Stu osiemdziesięciu tysięczne miasto gdzie kolor skóry robi z człowieka wydarzenie roku. Gdy mówimy o kolorowych mamy zazwyczaj na myśli czarnoskórych, tu ja jestem kolorowy. Drugą różnicą po permanentnym braku zdolności mówienia po angielsku jest dystans. Budynki są zdecydowanie bardziej oddalone od siebie niż w Europie. Tak jest na przedmieściach, w centrum jest wprost przeciwnie, wszystko jest w jednym miejscy, obok śmierdzącego rybnego straganu ktoś sprzedaje rogale. Te różnice oglądaliśmy za szyby samochodu Celika. A gablotę miał nie lichą, to jeden z tych nowoczesnych miejskich samochodów na który potrzeba dwudziestu lat kredytu. W swojej dobroci zabrał nas na śniadanie do kawiarni. Była to ładna knajpka, położona w centrum przy ratuszowym placu. Panował tam nowoczesny wystrój, przez duże przeszklone witryny ludzie mętnym wzrokiem obserwowali budzący się do życia ruch uliczny. Postanowiłem zaszaleć, zamówiłem więc sok i coś w rodzaju miniaturowej pizzy z białym serem i oliwkami. Wtedy to po raz w życiu uświadomiłem sobie, że to pierwszy raz gdy piję sok a ten kraj ma jednak jakieś plusy. To co serwuje się nam w Polsce to dziwny roztwór chemikaliów. W Turcji pije się prawdziwy sok, o gęstej konsystencji, z kawałkami miąższu. Sielanka nie trwała długo, należało udać się na spoczynek do akademika.
    W szczerym polu, za miastem i dzielnicą przemysłową skręca się w polną drogę a następnie znów w bardziej zadupiastą. Stoi tam gierkowski budynek. Wejścia strzeże ochroniarz, a każdy wchodzący student oddaje za każdym razem odciski palców i jest fotografowany. Jak w więzieniu; Słabe żarcie, kraty, brak dziewczyn, odwiedzin i jeszcze Cię obfotografowują. Ściany zostały pomalowane nieśmiertelną farbą olejną a zamiast podłóg są płyty nagrobkowe. Zostaliśmy wprowadzeni do gabinetu menagera. Prowadził do niego wąski, kręty klaustrofobiczny korytarz. Za okazałym biurkiem wykonanym z płyty wiórowej siedział turek. Była to ważna persona, nie byle kto. W pomieszczeniu panowała pedantyczna czystość, dokumenty pieczołowicie przekładane z jednej sterty na drugą leżały wzdłuż blatu. Weszliśmy do gabinetu i usiedliśmy naprzeciw biurka. Zza nim, na obrotowym krześle z przewagą języka mógł kontrolować sytuację. Staraliśmy się wypaść jak najlepiej. Nie rozmawiał z nami, nie znał angielskiego. Ściszonym głosem w bardzo łagodny sposób tłumaczył coś Korayowi. Było w tym coś niepokojącego co nie pozwoliło zaufać mi temu człowiekowi. Jego wielki krzaczasty, równo przycięty wąs sprawiał, że ten człowiek miał w sobie coś z Saddama Husajna. Bardzo zadbany, o nienagannym ubiorze kat-sadysta. Jedyne co zostało nam przetłumaczone z tej konwersacji to to ,że: Jesteśmy Europejczykami więc powinniśmy
mieszkać w centrum.
    Centrum miasta prezentowało się o wiele bardziej okazale niż jego obrzeża. Jadąc krętymi uliczkami dzielnicy biedy wjechaliśmy w osiedle apartamentowców. Przewracający się płot z pordzewiałej siatki oddzielał niczym cienka czerwona linia rozpadające się ziemianki od okazałych kwater. Tak właśnie wygląda prawdziwa Turcja, żaden inny krajobraz nie opisuje jej lepiej. Małe, zwinne autko naszego przewodnika zaparkowało tuż obok. … Obok małego czerwonego fiata. Tak, zabytek polskiej motoryzacji podziałał jak balsam na moje obolałe serce.  



    Zostaliśmy zaprowadzeni do wielkiego, szklanego budynku. Przywitały nas przestronne wnętrza, białe płytki i zapach remontu. Doskonale znam te okoliczności, w Polsce często zdarzało mi się montować meble w takich budynkach. Były przeznaczone dla bardzo bogatych ludzi którzy potrzebowali trzydziestu lat kredytu by spłacić swoje em-dwa. Teraz właśnie zostałem wprowadzony do takiego apartamentowca. Pomimo tego, że byłem w Turcji od niecałych dwudziestu godzin zdążyłem przywyknąć do tego, że ludzie traktują mnie jak gąbkę z której da się wycisnąć jak najwięcej euro. Ochroniarz spytał Koraya, czy z takim wzrostem gram w koszykówkę. Moja odpowiedź złamała mu serce. Przywykłem do tego, że 191cm wzrostu to wcale nie tak dużo. W Turcji jestem gigantem. Wokoło szybu windy biegły schody aż do czwartego piętra. Hol był niesamowicie przestronny. Zaprowadzono nas na pierwsze piętro i pokazano nam nasz pokój. Kwatera była wielkości dużej kawalerki. Przestronny korytarz prowadził do dwóch pokoi. W każdym znajdowały się dwa łóżka i dwie nocne szafki. Wszystko było nowe i nieskazitelnie czyste. Łazienka była wspólna dla dwóch pokoi, co daje jedną łazienkę na cztery osoby. Komfort nie do pomyślenia w polskim akademiku. Postanowiliśmy być ostrożni, zapytaliśmy o cenę – około dwustu złotych miesięcznie. Bierzemy. Przyniesiono nam pościel i wreszcie mogliśmy odpocząć. Wprawnym okiem syna stolarza dojrzałem przyłącza gazowe i zaszpachlowany odpływ. Mieszkania były przygotowane rodzinom, nie studentom. Może doniosą nam kuchenkę i resztę armatury myślałem. Czegoś brakowało. Nigdzie nie było klucza. Ani od drzwi do mieszkania ani do pokoju. Gdy ciężka głowa dotknęła poduszki a palce zacisnęły kieszeń z pantoflem nadszedł upragniony sen. Jedyne co pamiętam to to,że nic nie czułem. Żadne fakty z mojego życia nie były w stanie wpłynąć na moje emocje. Za wszelką cenę postanowiłem być czujny. Po jakiejś godzinie zbudził mnie odgłos otwieranych drzwi, otworzyłem a do mojego pokoju wszedł zastępca menagera akademika wraz z obsługą. Patrzyli na nas i głośno dyskutowali. Chcąc zachować resztki człowieczeństwa podałem im dłoń i uważnie słuchałem ich rozmowy udając, zainteresowanie i zrozumienie. Pokazano mi w jaki sposób otwiera się łóżko i szafa. Wspomniano też o tym, że potrzebuję kłódki do szafy. Kategorycznie odmówiono mi wydania kluczy do drzwi. Co najzabawniejsze, żaden z nich nie mówił po angielsku. Mój współlokator nie dał się wybudzić lub nie chciał być obudzony. Po pewnym czasie sprzątacz powrócił. Zrobił to w momencie gdy akurat sprawdzałem czy moje uzbrojenie czyli trzy butelki płynnej waluty szczęśliwie dotarły do akademika. Na widok alkoholu zaczął kręcić głową i coś energicznie tłumaczyć. Schowałem go z powrotem do torby i zostaliśmy poproszeni na dół. Czekał tam na nas starszy ochroniarz. Gestem dłoni zaprosił nas do stołu. Wtedy właśnie przypomniałem sobie jaki jestem głodny. Niestety nie pamiętam jego imienia, sprzątacz nazywał się Hyżysz. Jedliśmy wspólnie prosto z garnka, nabierając gulasz na chleb. W tym momencie zrozumiałem, że nie mam wyboru i mój wegetarianizm muszę zawiesić na kołku. Nazywa się to semi-wegetarianizm, tak? Wtedy musiałem od czasu do czasu zjeść coś co zawiera kurę. Odbyliśmy coś na wzór rozmowy na tematy ogólne. Byłem wzruszony tym przyjęciem. Nigdy nie zapomnę tych ludzi i tego posiłku. Tego samego dnia udaliśmy się na spotkanie zapoznawcze z litewskimi studentami, w prezencie jako podwaliny pod dobrą znajomość podarowaliśmy im butelkę Pana Tadeusza. Po powrocie czekała na nas dziwna niespodzianka. Jeden z ochroniarzy, którego nie znaliśmy wcześniej był dla nas zbyt miły, za wszelką cenę chciał się z nami napić. Jak się potem okazało, „dla naszego bezpieczeństwa” postanowił skonfiskować moje zapasy alkoholu. Nie udało mu się.  


    Przez najbliższe dni akademik pełen był ekip remontowych. To malowali płot, to układali stoły w stołówce. Oprócz nas nie było tam żadnych studentów. Po pewnym czasie i Ci zaczęli się wprowadzać. Z zainteresowaniem obserwowaliśmy jak dotąd pusty budynek zaczyna tętnić życiem. Postanowiliśmy uregulować kwestie płatności. Dowiedzieliśmy się jednak, że system jeszcze nie działa, ale w odpowiednim momencie zostaniemy zarejestrowani i nie będzie żadnych problemów. Po tygodniu znów ujrzałem Hyżysza, wysłali go by oznajmił nam zmianę pokoju. Tak więc okazało się, że niedziałający system działa na tyle by ktoś przez internet zarezerwował sobie nasz pokój. Akurat tego dnia byłem sam w akademiku bo mój kompan wyszedł na spacer z dziewczyną. Oczywiście nie mam do niego żalu, bo któż to mógł przewidzieć. Ciężko było mi wyłapać o co im wszystkim chodzi. Hyżysz nie mówi po angielsku, ale starał się jak mógł, pisał kartki itp. Wszystkiemu przyglądało się tureckie stado studentów a scena miała miejsce na zewnątrz. Wreszcie przypomniano sobie o jakimś studencie anglistyki który wytłumaczył mi istotę problemu. Nowy pokój był gorszy, nie było w nim korytarza. Chcąc iść do toalety musieliśmy przechodzić przez pusty jak dotąd pokój. Z przeprowadzką pomógł mi nie kto inny niż Hyżysz. Zbychu był nie mniej zdziwiony niż ja, ale postanowiliśmy się podporządkować. Postanowiliśmy czym prędzej zapłacić by uniknąć takich problemów w przyszłości. I tu zaczęły się schody. Przyjęcie od nas pieniędzy wymagało by od administracji ponoszenia pewnego rodzaju wysiłku, a jak wiadomo turecki naród nie słynie z rzetelności i pracowitości. Nasza współpraca z Korayem polegała na tym, że prosiliśmy go by pojechał z nami i pomógł nam dopełnić formalności na co on odpowiadał brakiem czasu i obiecywał załatwić problem telefonicznie. Następnego dnia informował nas, że wszystko jest załatwione i w przyszły, tu pojawiał się dzień tygodnia będziemy mogli zapłacić. A to pakowaliśmy się do autobusy i jechaliśmy do starego budynku położonego za miastem by pojechać do menagera który wypisywał nam jakieś kartki ,a to ktoś miał do nas przyjść. Sytuacja powtarzała się kilkukrotnie. Zostaliśmy zostawieni sami sobie. Zresztą nie po raz pierwszy. W międzyczasie do przechodniego pokoju wprowadził się Krzysio. Był to turek studiujący wychowanie fizyczne. Język Hemingawaya był mu oczywiście obcy. Był to typowy mięśniak, który z pogardą patrzył na nasze szafki nocne przyozdobione książkami. Oczywiście nie spełniłby stereotypu gdyby nie wyśmiał mojego kolczyka. Postanowiliśmy zrobić mu małą niespodziankę. Gdy był w łazience wspiąłem się po szafce i nakryłem się pościelą. Jego zdziwienie na widok polaka śpiącego na szafce było tak wielkie, że wyprowadził się następnego dnia. Muszę nadmienić o tym, że uruchomiono kuchnię. Studenci dostawali posiłki za otrzymane kupony. Nas jako niezarejestrowanych nie uznawano za studentów. Ponadto zostaliśmy powiadomieni o tym, że nie zostaniemy w ogóle zarejestrowani i jest to niemożliwe bo nie jesteśmy turkami... Zaproponowano nam status gościa. Czyli będziemy płacić więcej niż wszyscy a opłaty będziemy składać co dziesięć dni w starym budynku. Ponadto w odróżnieniu od innych nie będziemy mieć wydawanych posiłków oraz dostępu do internetu. Oczywiście mamy możliwość kupna posiłków w cenie... No cóż. Ale jak nam tłumaczono, jesteśmy z Europy więc nas stać. Celik był jak zwykle niewzruszony takim obrotem spraw. W jego opinii powinniśmy być zadowoleni bo nie żyjemy pod mostem.
   Poznałem trzech turków mówiących po angielsku, jednego który pomógł mi tłumaczyć powody zmiany pokoju, Bilala oraz Omera. Bilal to świetny koleś, często spędzałem z nim czas pijąc czaj i grając w szachy jak typowy turek. Był mi bardzo przyjazny i pomocny, zapoznał mnie też z wieloma studentami z akademika. Pewnego razu nawet wybrałem się z nim do teatru.Omer to student inżynierii lądowej, był nawet nazbyt przyjacielski. Potrafił godzinami opowiadać o Ataturku i Imperium Otomańskim. Z tych rozmów dowiedziałem się, że ekspansja islamska w Europie i atak Imperium Otomańskiego był wymuszony złym położeniem francuskiej ludności. Islam nakazuje pomagać więc jechali pomóc biednym francuzom uciskanym przez króla, księży i papieża. Oczywiście nikogo przy tym nie zabijając. O bitwie pod Wiedniem nie słyszał. Atatruk z kolei wynalazł np: Dzień dziecka. Ci ludzie są tak bardzo zaślepieni propagandą, że nie zdają sobie sprawy ze swojej naiwności i śmieszności. Co najlepsze sprzeciwiał się nazywania muzułmanów terrorystami bo nie każdy wyznawca Mahometa to terrorysta, ale za to każdy Grek czy Anglik to morderca lub chociaż zły człowiek. Przy jego opowieściach, trwających czasami do godzin porannych nie umywa się nawet Monthy Python.  
   Wtedy też zrozumiałem co oznacza „impreza” w tureckim akademiku. Można dostać się tam tylko przez jedne wejście. Każdorazowo skanują tu odciski palców i robią zdjęcia osoby która chce wyjść bądź wejść. O odwiedzinach nie ma oczywiście mowy, tym bardziej o dziewczynach czy alkoholu. Panowie za to całą noc przesuwają meble. No nie mam pojęcia po co to robią, ale gdy tylko zajdzie słońce zaczyna się słuchowisko. Być może to wina abstynencji seksualnej bądź braku alkoholu? Nie wiem. Turcja to nie jest normalny kraj.  
    W tym czasie do pokoju obok wprowadziła się wesoła gromadka. Nowy Krzysio i dwóch turmenistańczyków, których żartobliwie nazywaliśmy Tadzikami. Krzysio studiował historię. Był to mały, gruby turek z dziewiczym wąsem. W Turcji panuje wszechobecna moda na koper o czym zapomniałem nadmienić. Turkmenistańczyki znaleźli się tu na mocy porozumienia międzynarodowego. W ich ojczyźnie brakowało uniwersytetów więc studiują w Aksaray. Pomimo tego, że wraz z Zbychem mieliśmy oddzielny pokój odczuwaliśmy ich obecność. Chłopaki umajali sobie czas zapasami, czy nauką angielskiego. Obie te czynności zaczynali po północy, wcześniej brakowało werwy. Porozumiewaliśmy się z nimi w dość wyszukany sposób. Otóż po rosyjsku, przy czym moja znajomość tego języka ogranicza się do kilku słów. Wystarczyło by dobrze się bawić i szczerze mówiąc zaprzyjaźniłem się z nimi. Czasem wychodziliśmy razem na kręgle czy zjeść coś wspólnie na mieście. Chłopaki często przyjmowali gości, którzy byli przychylni również nam. Żyło się nam naprawdę wesoło. Wstawałem o dziesiątej brałem prysznic i jechałem na lunch na uczelnię. Potem korzystałem z internetu. Wracałem około szesnastej i zajmowałem się nauką, czasem wychodziłem gdzieś ze znajomymi.  
    Sprawa opłacenia znów powróciła, tym razem zaproponowano nam pełnoprawny status studenta. Wiązało się to z uiszczeniem depozytu na poczet ewentualnych awarii. Byliśmy na to przygotowani. Zawsze nosiliśmy w portfelu pieniądze na ten cel, jednak znów odesłano nas do starego budynku. Nie wiem czy był to trzeci czy czwarty raz gdy robiono w ten sposób. Z logicznego punktu widzenia było to w pełni uzasadnione. Przerzucanie się problemami i pracą stanowi tutaj tradycję podobnie jak śmiecenie na ulicach.  
Tym razem nie daliśmy za wygraną, nie mogliśmy utopić depozytu. Po długich prośbach i pertraktacjach Koray postanowił pojechać tam z nami. Na miejscu okazało się, że o statusie studenta możemy zapomnieć. Po raz pierwszy opłaciliśmy nasz pokój i odebraliśmy stosowne zaświadczenia. Lepszy rydz niż nic myśleliśmy. Jak naiwne to było myślenie okazało się po trzech dniach. Zostałem wezwany przez siwego menagera do jego gabinetu. Na spotkanie przygotował ze sobą studenta który miał za zadanie tłumaczyć rozmowę. Dowiedziałem się, że dzisiaj musimy się wyprowadzić. Pech chciał, że mojego kolegi nie było ze mną. Miał w tym czasie zajęcia. Gdy pokazałem legitymację i dowód uiszczenia opłaty roześmiał się i powiedział, że zorganizuje nam darmowy transport do starego budynku. Mieszkając tam bez posiłków, internetu ani szansy zapewnienia sobie pożywienia we własnym zakresie musielibyśmy wydawać kolejne pieniądze na rzadko kursujący autobus. Sytuacja ta nie była do pomyślenia. Zostaliśmy wyrzuceni. Zrobiłem co mogłem zrobić najlepszego. Pojechałem na uczelnie i znalazłem Zbycha. Postanowiliśmy nie dać za wygraną. Napisałem Korayowi wiadomość na FB, jednak z powodu daty (pierwszy kwietnia) nie uwierzył. Jedząc lunch zwierzyłem się jednemu koledze z tych problemów i to on zawiadomił Koraya ponownie. Zadzwonił też do menagera. Okazało się, że nie ma żadnych powodów ani przesłanek by nas wyrzucać. Dopełniliśmy wszystkich zobowiązań i mieliśmy opłacony pobyt. Menager był jednak nie wzruszony i przestał odbierać telefony. Sprawa była paląca i nie bawiliśmy się w pół środki. Poszliśmy do rektora z którym jedliśmy śniadanie tydzień wcześniej. Nie był zadowolony z tej wizyty. Nie dziwię mu się , człowiek władający takim uniwersytetem ma inne priorytety niż pomóc obcokrajowcom wpadającym bez zapowiedzi. Jednak nie była to bezcelowa wizyta, ponaglił swoich pracowników i po pięciu minutach siedzieli w trzech i próbowali nam pomóc. Czyli jednak się da. Koray trzymał naszą stronę, przyłapali menagera na kłamstwie. Powiedział, że to my wybraliśmy sobie status co było kłamstwem bo Koray był przy nas tego razu. Mówił też, że to my chcemy się przeprowadzić co było również kłamstwem bo nigdy nie rozmawialiśmy z tym człowiekiem ze względu na to, że w Turcji po angielsku mówią nieliczni. Pracownicy biura sądzili, że ktoś musiał wziąć łapówkę bo nasz pokój był łakomym kąskiem. Poruszone zostało nawet kierownictwo z Ankary. Gdy o naszym losie dowiedzieli się pozostali studenci wszyscy postanowili nam pomóc. Niczym kula śnieżna dzwonili do nas znajomi i pytali o szczegóły. Byłem otoczony opieką i wszyscy robili to bezinteresownie. Chciał nam pomóc każdy, tylko nie ten który bierze za to pieniądze. Następnego dnia zostaliśmy rano wezwani przez męża jednej z naszych nauczycielek a po południu przez resztę. Powiedzieli żebyśmy niczym się nie przejmowali i surowo potępili postępowanie biura wymiany międzynarodowej. Następnego dnia udałem się do Koraya, ten raptem zaatakował mnie nazywając księciem akademika i powiedział, że skoro tam mieszkają studenci to my też możemy. Tłumaczenia, że tamci mają zapewnione posiłki i internet na niewiele się zdały. Koray to karierowicz, nie ponosi wysiłku dla idei a dla zysku. Dzień wcześniej trzymał naszą stronę bo został pognany przez rektora. Nie chcieliśmy zostać w dormitorium bo na każdego znaleźli by paragraf. Celik mówił, że znalezienie mieszkania jest niemożliwe. Jak to określił: tureccy studenci boją mieszkać się z obcokrajowcami bo „możecie im nasrać na podłodze”. Mimo to chodziliśmy po mieście i szukaliśmy pustych lokali. Ostatnią noc spędziliśmy na wesoło, o czym świadczy poniższa fotografia:



     Dziękuję Bogu, że na Erasmus wyjechałem z kimś takim jak Zbigniew bo pomimo wielu różnić w tej kwestii postanowiliśmy nie odpuszczać i napsuć im tyle krwi ile jesteśmy w stanie. Jako człowiek zapobiegawczy a jednocześnie szalony mój kompan miał ze sobą namiot w którym mogliśmy spać. Przez cały czas mieliśmy świadomość walki z wiatrakami, jednak nie odpuszczaliśmy. Historia skończyła się dobrze. Pewien Kurd usłyszał rozmowę Omera w autobusie na nasz temat i postanowił nam pomóc, ale będzie to tematem kolejnego wpisu.

    Każdy mój wpis to refleksja, a więc czego nauczyła mnie ta sytuacja? Nie ufaj człowiekowi który ma własne zdjęcie na tapecie komputera.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

C. Wright Mills "Wyobraźnia socjologiczna" Obietnica

Łomża to Podlasie czy Mazowsze?

BASS DIY, czyli gitara basowa własnej roboty #1